Jakie mam wakacje każdy widzi (a przynajmniej mógł o tym poczytać w poprzednim wpisie). Jednak może nie jest tak tragicznie, jak to wtedy, będąc przybitym biochemicznym niepowodzeniem przedstawiłem.
Przyznam, że w pierwszej chwili, gdy przekonałem się jak będą wyglądały moje wakacje, byłem załamany. Brak konsoli? Żadnych wyjazdów? Dwie godziny biochemii codziennie?!
Jednak nie jest tak źle jak na to wyglądało. Dwie godziny to nie tak dużo, odbębniam to zaraz po śniadaniu i resztę dnia mam wolną. Nie mogę wprawdzie grać na PS3, ale wciąż mogę spędzać czas z dziewczyną, robić grille z przyjaciółmi, wychodzić na piwo. Z marnowania czasu wciąż mam internet. Te kilka "dodatkowych" godzin, których nie spędzam przy konsoli wykorzystuję na czytanie zaległych książek, odnawiam sobie umiejętność gry na instrumentach;staram się nauczyć grać "Marsz torreadora" na pianinie i odkurzyłem gitarę razem ze śpiewnikiem ogniskowych hiciorów. Gdyby była ładna pogoda, a zazwyczaj nie jest jeździłbym na plażę, rowery wodne itp. Ostatnio byłem z M. w łódzkim zoo, na dobrym obiedzie i w kinie. To była świetna niedziela. Jak widać, naprawdę jest dobrze. Wakacje w mieście, nawet w takiej formie, mogą być przyjemne.
Nawet jeżeli wisi nade mną topór trzeciego terminu biochemii od którego zależy moje życie. Tak, właśnie tak. Zależy od tego moje życie, takie jakie jest teraz. Jeżeli chcę wrócić na studia, znów zobaczyć znajomych, pożyć jeszcze po studencku, to muszę ten egzamin zdać. Zazwyczaj mówię, że nie przepadam za moimi studiami i traktuję je jako kamienistą drogę do świetlanej przyszłości i fajnego zawodu. To chyba nie do końca prawda; wprawdzie "studiuję" codziennie przez dwie godziny, ale brakuje mi znajomych, chodzenia na zajęcia i całej tej otoczki.
Cóż, dwa miesiące miną bardzo szybko, ani się obejrzymy, znów będziemy wspólnie, jako studenci, mierzyć się z codziennością.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Jeśli byłbyś tak miły, podpisz się. Ułatwi to ewentualną dyskusję.